Wyruszylismy stosunkowo wczesnie, jak na Kamile, bo trzeba bylo wstac o godzinie 6.30. Nieludzka pora ale mozna bylo zaobserwowac jak zaczyna sie dzien w Luang Prabang. Bilety wykupilismy na autobus VIP, jak mozna sie domyslic byl VIP tylko z nazwy ;) Przez pierwsze 4,5 godziny pokonalismy okolo 135 km trasy, ktora prowadzila przez takie gory i po takich serpentynach, ze kiedy kierowca byl juz za zakretem to widzial tyl naszego autobusu, ktory dopiero zaczynal ten zakret pokonywac ;)
Widoki naprawde zapierajace dech w piersiach - zwlaszcza kiedy przy dlugim zjezdzie zaczely sie wedzic hamulce a raz po jednej, raz po drugiej stronie kilusetmetrowe przepascie... Ihaaaaaaaa :)
Do stolicy Laosu dotarlismy z godzinnym opoznieniem i spotkala nas po raz pierwszy niemila niespodzianka. Upatrzony hostel juz byl full. Szybko nawiazalismy nowe znajomsci z trojgiem Austriakow, ktorzy przyjechali naszym autobusem i po 45 min poszukiwaniu w koncu znalezlismy pokoje, ktore miescily sie w naszym budzecie. Wieczorem pyszna wspolna kolacja nad brzegiem Mekongu, krotki spacer po miescie i lulu bo juz wiedzielismy, ze nie ma sensu zostawac w Vientiane dluzej niz 24h. Tak wiec trzeba bylo zobaczyc w stolicy wszystko co jest do zobaczenia w ciagu 10 godzin. I nie bylo to wcale trudne. Ale o tym pozniej...