Wystartowaliśmy punktualnie o 9.30. Około 2 godzin jazdy autostradą a potem wybitą drogą którejśtam kategorii i zaczęła się nasza przygoda.
Na początek przejażdżka na słoniach - wytarczyło kilka minut żeby zrobiło nam się ich żal :( Już raczej na nie wsiądziemy. Coś co miało być fajną przygodą nastroiło nas raczej mało pozytywnie na resztę dnia. Podobne odczucia miała cała nasza międzynarodowa ekipa....:(
Po lunchu zaczęliśmy podejście do wioski plemienia Lahu. Ponoć są to uciekinierzy z Tybetu, którzy osiedlili się w północnej części Tajlandii. Do pokonania była różnica poziomów około 800m. Szlak prowadził przez dżunglę, pola ryżowe, rwące górskie potoki. Obecność Johna Rambo była bardzo wyczuwalna ;) Przepiękne widoki, pogoda również dopisywała. Po 4 godzinach marszu dotarliśmy w końcu do wioski. Cała ekipa, 11 osób, dostała typowy dom z pali bambusowych, wyłożony nie czym innym a bambusem :), z którego były zrobione ściany i podłogi. Wszyscy mieliśmy legowiska w jednym pomieszczeniu. O zmierzchu zostaliśmy poczęstowani pyszną zupą z dyni oraz smażonym kurczakiem, który akurat był absolutnie nijaki (pierwsza potrawa bez smaku w trakcie naszej podróży).
Ze względu na brak jakichkolwiek rozrywek w wiosce (brak elektryczności) byliśmy zabawiani przez dwójkę jej mieszkańców, którzy na prawdę świetnie grali na gitarach. Było sporo śmiechu :)
A potem lulu :) Nie wszyscy mogli spać ze względu na świerszcze i zwierzęta z wioski. My jednak spaliśmy jak zabici :)