Podroz z Pakse zajela nam 12 godzin, w ciagu ktorych: jechalismy rozwalajacym sie busikiem, maszerowalismy pieszo przez granice aby w koncu zasiasc w autobusie klimatyzowanym niczym chlodnia w jakims zakladzie gastronomicznym :)
Samo przekroczenie granicy jest dosyc denerwujace - wszyscy oczekuja lapowki. Urzedasy laotanskie chcialy po 2$ od lebka za pieczatke potwierdzajaca opuszczenie kraju. Wzielismy ich na przeczekanie i w rezulatacie zmiekli i stanelo na 1$ od glowy.
Potem health check po stronie Kambodzy - oczywiscie nic za darmo - 1$ od glowy (stargowane do 0,5$). No i jeszcze oplata dla laskawcow za pieczatke wjazdowa - rowniez 1$ od osoby (stargowane do 0,5$)
Potem juz tylko siedzenie w autobusie az do 19.30. Za okanmi albo lasy, albo male wioski (czasami wieksze miasta) albo pola ryzowe ciagnace sie po horyzont. Na drodze autobus wydaje sie byc panem zycia i smierci. Tak popylalismy, ze bylem pewien ze nie obedzie sie bez ofiar. Wyprzedzanie na trzeciego to norma, tak samo jak nie uzywanie swiatel po zmroku.
Most nad Mekongiem w Kompong Cham robi wrazenie nie mniejsze niz sama rzeka, ktora w tym miejscu ma pewnie z 1km szerokosci (w dodatku jeszcze poteznie wylala po huraganie Ketsana).
Zapomnialem dodac, ze poludniowym w Laosie tez byly widoczne efekty huraganu - np kiedy bylismy w Wat Phu ekipa ludzi usuwala poprzewracane drzewa z terenu ruin a dookola naprawiano wiele zerwanych dachow.
Po zalogowaniu sie w hostelu w Phnom Penh poszlismy na pierwszy w czasie naszej podrozy "wystawny" obiad. W koncu mozna raz zaszalec - zwlaszcza, ze to rocznica slubu :)
Jutro ruszamy na zwiedzanie miasta. Tak jak w Vientiane nie ma tego zbyt wiele. Zaczynamy od Killing Fields......